14 lutego. Uwielbiam tę datę. Wszędzie serduszka, buziaczki, kwiaty, romantyczne piosenki. Na Facebooku i Instagramie jeszcze więcej niż na co dzień uśmiechniętych twarzy znajomych par, zdjęć ze wspaniałej kolacji przy świecach itd. Słodko, słodziej, najsłodziej. Żeby nie myśleć o Dniu Zakochanych, postanawiam obejrzeć jakiś film. Taaa… Netflix nie pozwala zapomnieć – na głównej stronie wielka reklama filmu “Walentynki”. Cudownie. Nie przemyślałam tego. Należało odpowiednio się przygotować do TEGO DNIA. Pogaduchy z przyjaciółkami byłyby dobrym lekarstwem na walentynkowego doła. Można by nie myśleć o samotności, nie rozpaczać z powodu kolejnego odrzucenia. Uciec przed czarnymi myślami. Niestety nie zaplanowałam tej ucieczki, więc zostałam sama ze swoim sercem. Postanowiłam mu się przyjrzeć. Zobaczyłam wielkie kłębowisko emocji: smutek, tęsknotę, brak nadziei, strach, rozczarowanie, żal, gniew, zazdrość. Jeśli samotne walentynki tak bardzo bolą, chyba jednak jestem powołana do małżeństwa. Niezaspokojone pragnienie nie daje o sobie zapomnieć. Na co dzień staram się o nim nie myśleć. Po co sobie dokładać zmartwień? Zajmuję się pracą, domowymi obowiązkami, spotykam ze znajomymi. Może czas przyznać, że zależy mi na wyjściu za mąż? Boję się o tym myśleć i mówić. Czuję się słaba, odsłonięta. Bezpieczniej jest udawać, że to nieważne. Wiele mnie kosztuje powiedzenie: „Nie chcę już być sama. Pragnę założyć rodzinę”, ale podejmuję to ryzyko, choć wiem, co będzie, kiedy powiem znajomym:
- usłyszę milion dobrych rad;
- stanę się obiektem kpin (żarty ze staropanieństwa i tak już są na porządku dziennym);
- wyjdę na desperatkę;
- będą mi okazywać współczucie i litość;
- zaczną mnie swatać.
Mimo to chcę zacząć działać. Zaangażować się. Nawet jeśli nie spotkam kogoś, z kim mogłabym stworzyć związek, będę miała poczucie, że dałam z siebie wszystko. Pora wyjść ze skorupy. Do dzieła!