Covidowe zamyślenia

Właśnie wychodzę z izolacji związanej z covidem. Pan zgodnie z obietnicą przeprowadził przez ciemną dolinę, która nie była aż tak ciemna w moim przypadku i nie dał bym upadł, gdy tylu padło obok mnie. No bo czymże jest 3 dni gorączki (i to wcale nie najwyższej) i 4 dni obolałego ciała wobec tych wszystkich legendarnych już kaszlów, duszności, wymiotów, zlewnych potów, osłabienia ciągnących się tygodniami… Krótko, ale z całego serca: Bogu niech będą dzięki! I każdemu, kto z wiarą wspierał modlitwą, a było tych orantów wielu (plus całe niebo!).

Oprócz radości chcę się z Wami podzielić pewnym spostrzeżeniem zwanym ogólnie troską o chorego z jednej strony, a  z drugiej troską samego chorego o siebie i „komfort” chorowania, że tak to nazwę. Mam nadzieję, że nikt się nie urazi tym tekstem, bo nie o to mi chodzi. Ojcowie pierwszych wieków mówili: „są dwa momenty dane nam na spotkanie z Bogiem: śmierć i chwila obecna”. Uwaga! Są dane jako zadanie a nie oczywistość i w związku z tym myślę (a po chorobie się w tym myśleniu umocniłem), że jak jeden tak i drugi moment można przehulać, zmarnować, stracić. I to wszystko pod pozorem troski o siebie czy o bliźniego. Bo czy to nie jest pozór troski wydzwanianie czy smsowanie znowu i znowu do chorego z tym samym pytaniem „jak się czujesz?”, „jak dzisiaj?”, „i jak?”? Mnie przy każdym dziesiątym pytaniu tego typu gorączka dźwigała się o parę kresek… Przy chorobie najważniejszy jest spokój, odpoczynek, a my się okradamy z niego. W Afryce starzy misjonarze mówili, że przy malarii (a ma ona dużo wspólnego z covidem) trzeba odłożyć nawet książkę, nawet odpuścić sobie fajny film – bo to męczy mózg, który teraz potrzebuje odpoczynku… A w naszym środowisku przecież jeszcze na fb trzeba zaistnieć, sprawdzić na piętnastu portalach czy lekarz mnie nie okłamuje podając takie a nie inne leki, ponakręcać się statystykami ilu dziś umarło a ilu pod tlenem itd., itd… Czy jeszcze umiemy odpoczywać? Czy potrafimy przeciwstawiać się wszelkim złodziejom  spokoju? Czy my potrafimy chorować i zadbać o komfort chorowania dla siebie i innych? 

No to co, żadnych takich? Mnie bardzo budowały smsy typu: „Modlimy się za ciebie. Jak byś coś potrzebował dzwoń” albo te z króciutkim słowem Bożym jako lekiem i wzbudzeniem do walki. Dodawały otuchy i nic nie wymuszały (nawet niechcący). Wstawiennicy w odpowiedzi na prośbę o modlitwę posyłają ikonkę ze złożonymi do modlitwy dłońmi  – i wszystko wiadomo!

„Modlitwa pełna wiary będzie dla chorego ratunkiem…”  Jaka wiara stoi za tymi pytaniami co chwila „i jak i jak i jak?”??? Jeśli wierzę, to nie sprawdzam co chwila, ale modlę się jeszcze gorliwiej i z coraz większą dozą uwielbienia…

Kochani, nie stawiam tych pytań i nie dzielę się tymi spostrzeżeniami by kogoś osądzić, komuś przywalić, czy wyśmiać. Sam na sobie widzę, jak mocno działają w nas różne schematy działania i myślenia a my ich często nawet nie widzimy… A tymczasem chodzi o to, by uczyć się myśleć i działać po Bożemu, ewangelicznie – ze spokojem, z ufnością, w całkowitym zawierzeniu Temu, któremu oddałem swój żywot, cały bez reszty… 

Kiedy w tych dniach gorączki budziłem się w nocy – bo ciało bolało, bo dźwigała się temperatura, bo toaleta – jakoś tak z automatu chciałem jak najszybciej wrócić do wyrka i zasnąć (co rzadko się udawało i trwało jakiś czas). Ale w pewnym momencie mnie olśniło: przecież możesz się pomodlić! Jutro do roboty nie idziesz… No i zacząłem, adorować, uwielbiać, śpiewać  spontanicznie Alleluja (to wygody mieszkania samemu na wsi). TGD mnie do tego zainspirowało: na ostatniej płycie mają piosenkę, że „Alleluja” jest bronią w walce, pocieszeniem i światłem gdy dookoła mrok. Ile się narecytowałem psalmów 91, 23, 118, ile napłakałem przy 63… I to szło dalej w skutkach – zacząłem więcej błogosławić wszystkich ludzi, błogosławiłem każdy lek, który przyjmowałem (nawet zastrzyk w brzuch antyzakrzepowy, który dawałem sobie pierwszy raz w życiu!)…

Czas choroby zobaczyłem tak trochę jako czas Emaus. Nie ma wątpliwości: Pan jest z nami! Ale można Go nie zauważyć, tak jak tych dwóch Go nie zauważyło. Można ten czas przegadać, przebiadolić, zmarnować, roztrwonić. Wierzę, że i dziś Pan wzywa, także spośród choroby do świętości – tak jak np. św. Ignacego (pamiętacie? nawrócił się leżąc z rozwaloną przez pocisk nogą i szukając pociechy w książkach, na przemian: światowych i pobożnych i – reflektując nad przeczytanymi tekstami! No tak, tylko, że on nie miał komórki i Internetu, zapomniałem…).  Na szczęście Pan walczy do końca i o każdego, i dla każdego przyjdzie czas łamania chleba w Emaus, czas poznania… 

Wystarczy. 3majcie się nieba. Zdrowia cielesnego i duchowego życzę z całego serca.

Ps. Szczególnie myślałem w czasie izolacji o tych co w bloku i ze stoneczką po boku przechodzą ciemną doliną… Wierzę, że tu działa dodatkowo łaska stanu, ale jak macie jakieś przemyślenia, to piszcie jak walczyć z chorobą w takiej sytuacji, jak nie dać się okraść z łaski chwili.