Matka

Początek mojej modlitwy, mojego wołania o pomoc, to „Matuchna”. Zawsze była tą przytulającą, kochającą, troszczącą się – tą która wszystko zrozumie.

Postanowiłem napisać o tej, o której mało mówię, a przecież była ze mną od początku. Byłem jej myślą, a potem słowem, by się stać tym, którym dziś jestem: człowiekiem posłanym przed Bogiem.

Przekroczyłem 50 lat życia, lecz pamiętam, jakby to było dziś i uśmiecham się na to wspomnienie: biegłem wzdłuż przedziału wagonu pociągu i wołałem: „Mama, cyca!”. uśmiech rysuje się na mej twarzy. Często wspominano przy mnie to wydarzenie, bo miałem wtedy 3 lata i nie mogłem oderwać się od “cyca”. W pewnym sensie jest tak do dziś dnia. Moja Mama odeszła do wieczności, co było dla mnie wielkim bólem, i choć minęło już parę lat, pozostała tęsknota – ale i nadzieja, bo przecież mój dom jest w Niebie. To doświadczenie pozwoliło mi też poznać „Naszą Mamę”.

Jednak nim to nastało byłem doświadczany przez życie. Wiele w swoim życiu popsułem i nie byłem dobrym synem, lecz dla Niej zawsze byłem jej synusiem.

Miłość, która nie widzi złego, która wszystko znosi, to Ona – matka cierpliwości – ubrana w Majestat Boży. Ta, przez którą przyszedłem na ten świat, by się narodzić w ciele, ale i ta, z której zrodziłem się z Ducha, by iść i owoc przynosić. By leczyć to, co chore i podnosić człowieka, bo sam zostałem podniesiony. Aż chce się powiedzieć: „krąg Miłości” (Mt 10,8).

W moim przypadku, kiedy spotkałem Boga i doświadczyłem Jego miłości, kochałem wszystkich ludzi. Lecz kiedy nadszedł czas porządkowania swojego życia, nie było to już  takie proste. Nie potrafiłem przyjąć nic więcej niż tylko – albo aż – Jezusa. Byłem suchy, zalękniony. Od człowieka, który potrafił kiedyś podejmować decyzje, dobre czy złe, stałem się człowiekiem niedecyzyjnym. Huśtawka nastrojów, emocji – to wszystko wsadzone w jeden garnek strachu.

Grupka dzielenia – to przez nią doświadczyłem pierwszy raz działania Maryi. Dostałem radę, zrobiłem tak, jak mi poradzono i ZADZIAŁAŁO. Wszystko ode mnie odeszło – cały lęk, strach uciekły i od tamtego czasu przyjąłem Ją do siebie – moje dziedzictwo… „Kiedy więc Jezus ujrzał Matkę i stojącego obok Niej ucznia, którego miłował, rzekł do Matki: «Niewiasto, oto syn Twój». Następnie rzekł do ucznia: «Oto Matka twoja». I od tej godziny uczeń wziął Ją do siebie.” (J 19,26-27).

Po tym co się stało doświadczyłem jeszcze spotkania z Maryją, przy której boku unosił się gołąb. Uniesienie, w którym wtedy przebywałem, to czas nieopisanych uczuć – byłem napełniony taką wielką radością – zobaczyłem przyszłość, która się dzieje.

Cieszę się że mogę być uczniem Mądrości Bożej: prawdziwej, niepowtarzalnej, lecz przenikającej Boga samego. To jest dla mnie ta pierś każdego ranka, to przytulenie mówiące „Ja Jestem” – słowem i czynem w tobie. Przypomina mi się Samarytanka przy studni, kiedy Jezus mówi do niej: „Kto zaś będzie pił wodę, którą Ja mu dam, nie będzie pragnął na wieki, lecz woda, którą Ja mu dam, stanie się w nim źródłem tryskającym ku życiu wiecznemu.” (J 4,14).

Te wszystkie wydarzenia to moje życie, opisane w „Księdze Prawdy”, które wydarzają się dzisiaj. Matka obecna w moim życiu, która ciągle mnie przytula i prowadzi na wesele, gdzie stanę twarzą w twarz z tym, który mnie stworzył – OJCEM MIŁOŚCI.