O pożarze, lwach i nieodpowiedzialnym władcy

A teraz opowiem wam jak było…

My chrześcijanie od samego początku nie byliśmy szczególnie lubiani przez władzę. Chociaż szczególnie nie angażowaliśmy się w politykę, polityka dopadła naszych braci już w I wieku n.e. Nie można też zapomnieć o motywach sądu nad Jezusem Chrystusem, który oprócz cech religijnych, miał przecież również wydźwięk polityczny. Uznanie Jezusa za króla przecież nie mogło wchodzić w grę, gdy o tę koronę w Judei ubiegali się zarówno cesarz rzymski, jak i król Herod.

Cóż z tego, że uczniowie Chrystusa głosili królestwo Boże i Dobrą Nowinę, trzymając się z daleka od spraw wielkich tego świata, gdy wielcy tego świata sami się nimi zainteresowali. Można się zastanawiać jak potoczyłyby się losy, gdyby chrześcijanie pozostali na marginesie starożytnego świata, ale gdybaniem zajmiemy się innym razem.

Powiedzieć, że chrześcijanie nie byli popularni, to jak uznać, że podatki są lekkim jarzmem nałożonym na obywateli. Przede wszystkim Rzymianie utożsamiali chrześcijan z Żydami. Judaizm w oczach politeistycznych Rzymian był co najmniej dziwny, jeśli nie powiedzieć, że kontrowersyjny. Starożytni pisarze wprost nazywali go zabobonem, bo jakże ograniczać się do jednego Boga, jakże nie czcić władcę i Rzymu, no jakże to tak?! A chrześcijanie wcale nie byli lepsi. Ale jeśli chodzi o Żydów, był to zabobon stary, znany, tymczasem kształtujące się chrześcijaństwo wydawało się nie tylko dziwne, ale również potencjalnie niebezpieczne. Żydzi mieli przecież na tyle przyzwoitości, że nikogo nie nawracali, co więcej, nawet nie zamierzali. Co innego ci podstępni chrześcijanie. Co też mogło się roić w głowach tych dziwnych ludzi, głoszących śmierć i zmartwychwstanie ich Boga i przyciągających do swojej wiary porządnych Rzymian?

W latach sześćdziesiątych I wieku podejście Rzymian do chrześcijan było co najmniej podejrzliwe. Może jeszcze nie oskarżano ich powszechnie o wszelkie zbrodnie i nadużycia, także co ciekawe moralne, ale już szeptano. Chrześcijanie zamieszkiwali Rzym, ale trzymali się na uboczu, niechętnie widziani w cywilizowanych miejscach.

I wtedy nadszedł 16 lipca 64 roku. W tym roku miłościwie panował cesarz Neron. Za młodu przedstawiany niczym młody bóg, wyrósł na kogoś, kto bardziej przypominał satyra. Nie był szczególnie obdarzony przez naturę urodą, intelektem czy talentem, ale otrzymał w darze duże poczucie własnej wartości oraz tron cesarski, więc mógł żyć w przekonaniu, że jest inaczej. Prawdopodobnie ciężkie dzieciństwo i krążące po jego genealogii przypadki choroby psychicznej, jak i również poważne błędy wychowawcze, których dokonano na tym wrażliwym chłopcu, przyczyniły się do tego, że Neron miał poważne problemy z samym sobą. Niech przypadek zlecenia zabójstwa własnej matki, brata czy żony będą tylko drobnym dowodem na potwierdzenie tej tezy.

Jako cesarzowi uchodziło mu wiele na sucho. W dodatku miał wiernych poddanych, którzy nie tylko nie ograniczali jego wyskoków, ale także je usprawiedliwiali. Szaleństwo rosło, Rzym kwitł, a niechciane chrześcijaństwo spokojnie rozwijało się w tajemnicy, na rzymskich przedmieściach, gdzie nikt mu nie przeszkadzał.

Wtedy w Rzymie wybuchł pożar. Strawił on większą część miasta, co przy drewnianej zabudowie w biedniejszych dzielnicach, wielkim ścisku i niemal nieobecności profesjonalnej straży pożarnej, nie było zaskakujące. Pożary w przeludnionych miastach od starożytności zdarzały się dość regularnie. Tym razem jednak było to poważna tragedia, wiele budynków zostało zniszczonych, ludzie potracili majątki i w wielu przypadkach także życie czy zdrowie.

Starożytni Rzymianie byli dość ciekawą grupą. Bardzo zróżnicowaną, pod względem majątku, czy pochodzenia, ale połączoną ideą „bycia Rzymianinem”, co było jednoznaczne z poczuciem wyższości nad całą resztą świata, która nie miała tego szczęścia, aby urodzić się w Wiecznym Mieście. Wobec takiej grupy stwierdzenie, że tak wielki pożar to tylko wypadek, zwykłe nieszczęście na wielką skalę, było niedostateczne. Oczekiwali oni wyjaśnienia, wskazania winnego i doczekania się kary dla niego.

I chociaż dzisiejsi historycy w miarę zgodnie uważają, że jednak za pożarem, który wybuchł w ten gorący lipcowy dzień i płonął niemal sześć kolejnych dni, nie szła żadna zła ludzka wola, ale wypadek (może ktoś niechcący zaprószył ogień, może komuś oliwa wylała się na słomę) starożytni mieli własne zdanie. Ich wzrok i podejrzenia spadły na cesarza Nerona. Każdy wiedział, że boski Cesar był niecodzienny i miał niecodzienne skłonności. Gdyby chciał, mógłby kazać podpalić Rzym, którego nie znosił, aby patrząc na płomienie trawiące miasto, komponować pieśni, niczym Wergiliusz płaczący nad Troją. Pomijali oczywisty fakt, że go wtedy nie było w Mieście.

Rzeczywiście, takie właśnie pogłoski zaczęły krążyć po zadymionych ulicach Rzymu. Dotarły także do pałacu cesarskiego i Neron poczuł się lekko niezręcznie na myśl o zbuntowanych mieszkańcach miasta, którzy chcieliby zadośćuczynienia na jego pulchnej osobie. Dlatego konieczne było odwrócenie uwagi, rzucenie tłumowi innego podejrzanego. Kogoś, kogo już niezbyt chętnie widzieli w swoim sąsiedztwie, kogo nie rozumieli, a zatem się obawiali, kogoś, kto był bezbronny.

Padło na chrześcijan.

Neron ogłosił, że to oni z wrodzonego okrucieństwa i nienawiści do rodu ludzkiego podpalili ukochany Rzym, pozbawiając wielu zacnych obywateli dachu nad głową oraz życia. Nie potrzeba było innych dowodów. Przecież już wcześniej krążyły plotki o tajnych, okrutnych rytuałach w podziemiach, piciu krwi niemowląt, o zatruwaniu studni, o czarnej magii praktykowanej przez tych ludzi. Skoro cesarz uznał, że chrześcijanie są winni, to cesarz skazał ich na śmierć. Kiedy występek jest publiczny, to egzekucja tym bardziej musiała być publiczna. A Rzymianie jak zawsze oczekiwali i chleba i igrzysk.

Rozpoczęło się prześladowanie i ściganie każdego podejrzewanego o wyznawanie tej nowej religii. Chrześcijanie byli więzieni i skazywani na śmierć w nad wyraz okrutne sposoby: rzucanie dzikim zwierzętom na pożarcie, ukrzyżowania, żywe pochodnie w ogrodach cesarskich.

Ilu chrześcijan poniosło śmierć za wiarę? Trudno powiedzieć. Starożytni pisarze wspominają o „wielkiej rzeszy”. Musiało być ich co najmniej parę setek, skoro wydarzenie to przetrwało w historii. Może jest mylone z prześladowaniami, jakie miały miejsce w kolejnych stuleciach, ale nie zaprzecza to, że i w tym czasie śmierć poniosło wielu męczenników, ze świętym Piotrem na czele ok. 65 roku oraz świętym Pawłem ok. 67 roku.

Na szczęście prześladowania pierwszej fazy zakończyły się wraz ze śmiercią cesarza Nerona. Jego rosnąca niepopularność i groźba buntu, zmusiła go do popełnienia samobójstwa. Na blisko 30 lat wyznawcy chrześcijaństwa mieli spokój. Ciągle ich kult nie był legalny w oczach starożytnych Rzymian, ale nikt ich za to nie rzucał wygłodniałym lwom na pożarcie. Potem przyszły czasy Domicjana i Dioklecjana, areny ponownie spłynęły krwią męczenników, chrześcijanie byli prześladowani i ginęli z imieniem Jezusa na ustach za wymyślone przewinienia i za rządowy ateizm.

Dopiero w roku 313, kiedy cesarz Konstantyn Wielki podpisał edykt mediolański, w którym zalegalizował chrześcijaństwo i otoczył je osobistą opieką, nastały czasy względnego pokoju…

Ale to już inna opowieść.

 

 

Bibliografia:

Daniélou, H. I. Marrou, Historia Kościoła, t. I, Warszawa 1984

Banaszak, Historia Kościoła Katolickiego, Warszawa 1986

Ukrzyżowanie, ukamienowanie, rzucenie lwom na pożarcie. Jak mordowano pierwszych chrześcijan?