Nie należę do osób, które cenią sobie musztrę. Hasło „jak w wojsku” ma dla mnie negatywne konotacje. A jednak pojechałam na Trening Instruktorski.
Zachęciło mnie kilka rzeczy: tematy warsztatów, między innymi: ogniska, kuchnia polowa, zarządzanie życiem („tak! Ja chcę zarządzać z życiem! Niech ktoś mnie tego nauczy!!!”), cztery dni bez dzieci no i powiew przygody, survival. Choć to ostatnie rozumiałam w dość osobliwy sposób – chciałam do polowego namiotu zabrać ze sobą moskitierę. Jednak po komentarzu męża, że „jasne, skoro chcesz zostać największą dziunią na obozie…” spasowałam.
Z początku nie było lekko. Miałam naprawdę poważny kryzys – łzy w oczach przez całą pierwszą mszę, co chyba nie było niezauważone przez księdza i ujęte w modlitwie wiernych: „za wszystkich, którzy przechodzą przez jakiekolwiek trudności”.
Nie chciałam moich wątpliwości pozostawiać tylko w kuluarach, dając ulgę w plotkowaniu o tym, co mi się nie podoba. Modliłam się, by Pan dał mi sposobność wyjaśnienia moich wątpliwości i wyżalenia się przy samej „Górze” – głównym Komendancie Skautów Króla.
Pan dał.
A potem było już pięknie, choć fizycznie hardkorowo. Pięknie. Już dawno nie doświadczyłam tego, jak mogę się rozwinąć. Tego, że mogę wykorzystać moje talenty, by powstało namacalne Coś. Nigdy się tak nie czułam – częścią czegoś pięknego.
No i przyszło światło – zobaczyłam, po co tak naprawdę to wszystko. Zobaczyłam Piękne Dzieci. Nastolatków. Było ich tam z setka. Wrażliwych, dyscyplinowanych, współpracujących, niescrollujących, nieprzeklinających, skupionych, szanujących siebie nawzajem, zdyscyplinowanych, modlących się – także wstawienniczo, tworzących coś pięknego i poczułam, że chciałabym, aby moje dzieci też takie były.
„Skauting jest tylko metodą – jak mówi główny Komendant – chodzi o ewangelizację”.