Potęga autorytetu

We współczesnym świecie autorytet wypływa z władzy i pełnionej funkcji. Na poziomie globalnym, ostatnimi czasy, bardzo wyraźnie to widać. Wystarczy, że jakaś ważna osoba, licząca się na arenie międzynarodowej, powie jedno zdanie, a zaraz potem odbija się to na notowaniach giełdy albo jest cytowane przez światowe mainstreamowe media i wzbudza różne reakcje. Sami możemy to w sobie obserwować, gdy jakiś światowy przywódca wypowie się w tonie groźby. Reagujemy wtedy często lękiem, bo mamy świadomość, że ta osoba ma władzę na tyle dużą, że wiele może się wydarzyć. 

Piszę o tym, by łatwiej było nam sobie uzmysłowić reakcje naszego serca. To ono tutaj jest kluczowe, gdyż reaguje emocjonalnie na autorytet, który ma wypracowany – wręcz zaprogramowany w sobie. Jako chrześcijanie mamy autorytet w Jezusie i „większy jest Ten który mieszka w nas niż ten, który jest na świecie”.

W umyśle możemy mieć wiedzę i znać wiele cytatów biblijnych, możemy deklarować swoimi ustami, że Jezus jest Panem, ale to, na ile w to uwierzyliśmy i jesteśmy tego świadomi i na ile to przyjęliśmy do swojego życia, pokazuje nam właśnie serce i jego reakcje. Podążamy za tym, komu lub czemu ufamy. Czasem robimy to nawet wbrew sobie, bo chcielibyśmy reagować inaczej, niż to się dzieje. Typowym przykładem jest sytuacja, gdy np. lekarz stawia nam niekorzystną diagnozę. I nawet jeśli znamy Słowo Boże i wiemy, co mówi na temat choroby, często emocje biorą górę. Pojawia się lęk, zaczyna działać wyobraźnia. Myślę, że każdy z nas życzyłby sobie być w tym czasie niewzruszenie opartym na Słowie.

Czasem jest odwrotnie. Spodziewamy się złej diagnozy, ale lekarz mówi, że to nic takiego i wtedy nasze obawy znikają. Nie przywiązujemy już takiej uwagi do objawów, bo autorytet lekarza wpłynął na nasze postrzeganie sytuacji.

Pamiętam sytuację sprzed lat, która później dała mi wiele do myślenia na temat autorytetu. Pojawiła się w moim ciele dolegliwość związana z intensywnym bólem. W tamtym czasie Słowo Boże nie było dla mnie jeszcze wystarczającym wyznacznikiem myślenia. Raczej opierałam się na tym, co czułam. Ból był długotrwały i intensywny, dlatego jeszcze zanim poszłam do lekarza, moje serce było przekonanie, że dolega mi coś niezwykle poważnego i czeka mnie cała seria badań. Obawiałam się, co będzie dalej. Lekarka, której ufałam, po zbadaniu mnie stwierdziła, że to tylko nerwoból pod żebrami, generalnie nic groźnego, i przepisała mi maść na receptę. Po przyjeździe do domu odłożyłam ją na półkę i pomyślałam sobie: „Okej, wszystko załatwione: to tylko nerwoból, nie ma się czym przejmować.” 

Odczucia w moim ciele się nie zmieniły, ból był taki jak wcześniej, ale zmiana zaszła w moim sercu. Potrafiło odciąć się od problemu. Dlaczego? Bo podążało za autorytetem, który kształtował się w nim przez lata – czy byłam tego świadoma, czy nie. Po około tygodniu zorientowałam się, że bólu już nie czuję.

Gdy kilka lat później zaczęłam studiować tematy związane z autorytetem w Jezusie, uwolnieniem, uzdrowieniem i ogólnie przyjmowaniem łask od Boga, uświadomiłam sobie wiele praktycznych rzeczy na przykładzie tej sytuacji z bólem. Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego moje serce podąża za słowami lekarza, ale już gdy czytam, że w ranach Jezusa jest moje zdrowie, to nie reaguje. Przypominają mi się teraz, może dla niektórych kontrowersyjne, słowa, które usłyszałam na jednej z konferencji w temacie uwolnienia i uzdrowienia. Mówca powiedział takie zdanie: „Nie będzie tak jakbyś chciał, by było. Będzie tak, jak ustanowisz w sercu, że będzie.”

Inny przykład tego mechanizmu – gdy słowa bliskiej nam osoby potrafią zmienić wszystko.  W ostatniej ciąży zdiagnozowano mi wiele problemów, więc musiałam brać sporo leków. Między innymi, w szóstym miesiącu na wizycie lekarskiej okazało się, że mam zbyt wysokie ciśnienie. Usłyszałam, że mam to obserwować i gdyby problem się utrzymywał, jechać do szpitala. Jednak gdy tylko wyszłam z przychodni, poczułam, że mdleję, więc natychmiast wróciłam do tego samego lekarza. Dostałam skierowanie do szpitala z komentarzem, że coś dzieje się nie tak. Zadzwoniłam po męża, i kiedy przyjechał z pracy, wytłumaczyłam mu, że się źle czuję i nie wiadomo co się dzieje, i że musimy jechać do szpitala. On mnie wysłuchał, po czym spojrzał na mnie i powiedział: „Nie masz nadciśnienia, wszystko jest dobrze. Jedziemy do domu”.

W tym momencie poczułam, jak coś ode mnie odeszło, jakby straciło moc. Po drodze do domu kupiliśmy jeszcze w aptece ciśnieniomierz. Moje ciśnienie okazało się być w normie, a mąż spokojnie wrócił do pracy. Od tamtego czasu nie miałam już więcej żadnych problemów z wysokim ciśnieniem aż do końca ciąży. Moje serce w tamtym czasie jeszcze nie potrafiło się sprzeciwić, ale na szczęście serce mojego męża było już w tej kwestii na tyle silne, że to, co objawiało się w moim ciele, nie mogło zapuścić korzeni. W sakramencie małżeństwa, jako jedno ciało, mamy na siebie wzajemnie wpływ, również duchowy – w autorytecie Jezusa oczywiście.

Ktoś może powiedzieć, że są to sytuacje, które znajdują swoje źródło w ludzkiej psychologii i nie ma się co doszukiwać duchowości, ale my jako wierzący mamy autorytet w Tym, który ustanowił Niebo i Ziemię. On powiedział: „Czyńcie sobie ziemię poddaną” (Rdz 1,28). Dał nam swoje Słowo, w którym objawił swoją wolę wobec nas.

W sytuacjach, kiedy ona się nie dzieje, jako zakorzenieni w Chrystusie możemy się temu przeciwstawić. Pamiętam, jak kiedyś uczestniczyłam w corocznym zjeździe Odnowy w Duchu Świętym na Jasnej Górze. Był maj, obchody odbywały się na zewnątrz. Pogoda z godziny na godzinę pogarszała się. Ostatnim punktem spotkania była Eucharystia. Nadciągały czarne chmury, wzmagał się wiatr. W pewnym momencie ówczesny koordynator Odnowy podszedł do mikrofonu i powiedział, że nie może być deszczu podczas mszy i w imieniu Jezusa musimy się temu przeciwstawić. Mieliśmy wszyscy wyciągnąć ręce w kierunku chmur i wtedy ksiądz powiedział, że w imieniu Jezusa nie zgadzamy się na deszcz, rozkazujemy, by chmury odeszły i zaczęło świecić słońce. Dokładnie tak się stało: po chwili chmury się rozproszyły i wyszło słońce. Potem okazało się, że wszędzie dookoła padał ulewny deszcz i zdarzały się podtopienia, ale na Jasnej Górze było sucho. 

Autorytet nas jako wierzących budzi wiele kontrowersji często nie umiemy się do tego odnieść. Pytając przeciętnego Chrześcijanina, co to znaczy mieć autorytet w Jezusie, w większości przypadków usłyszymy: „nie wiem”. Pewne jest, że Bóg jest odpowiedzialny za pewne rzeczy i pewne jest, że my jesteśmy odpowiedzialni za te, które nam powierzył. Nie ujmuje to suwerenności Boga, ale On nas, wierzących, powołał do tego, by być nie tylko słuchaczami, ale też wykonawcami Jego Słowa.

W liście do Jakuba czytamy: „Bądźcie więc poddani Bogu, przeciwstawiajcie się natomiast diabłu, a ucieknie od was”. Jeśli Bóg tak powiedział, to znaczy, że jest to naszym zadaniem. Wiemy, że mocą Imienia Jezus możemy zmieniać rzeczywistość, bo Wola Boża nie dzieje się automatycznie.

Ktoś może powiedzieć, że tylko niektórzy mają łaskę działania w Autorytecie, ale w większości przypadków to „nie działa”. Tymczasem Jezus powołał wszystkich, którzy uwierzą. Jako ludzie mamy wolną wolę, a nasze serce często nasiąknięte jest lękiem. Przez całe życie zaprogramowujemy się na to, co widzimy, słyszymy i czujemy, i tylko to odbieramy jako rzeczywistość, nie biorąc pod uwagę świata duchowego. Opieramy się tylko na tym, co naturalne. W miarę jak wzrastamy w wierze, poprzez napełnianie się Słowem, nasze serce staje się bardziej posłuszne i skłonne wierzyć temu, o czym czytamy, słuchamy. To jest przemiana umysłu, która jest procesem rozłożonym na lata, i tak naprawdę nie kończącym się w tym życiu.

Z „Przypowieści o Siewcy” znamy obraz siania ziarna na różnych glebach, podczas gdy tylko na żyznej i dobrze przygotowanej otrzymamy plon. Należymy do Jezusa. Nie jesteśmy już niewolnikami, lecz dziedzicami i każdy z nas ma swoją misję do wypełnienia tu na Ziemi i jeśli coś próbuje temu przeszkodzić mamy prawo w imieniu Jezusa się temu przeciwstawić.

Do moich misji należy wydanie na świat zdrowych i pięknych dzieci. Tymczasem mamy już trójkę dzieci w niebie. Mimo kilkunastoletniej formacji nikt nas nie uczył wcześniej takiego bezpośredniego ustanawiania rzeczywistości czy sprzeciwiania się w mocy Jezusa. W kościele raczej dominuje podejście, że wszystko, co się dzieje, jest wolą Bożą, a my ewentualnie możemy szturmować Niebo i naszymi jękami wybłagiwać u Boga, żeby zmienił zdanie. Taka postawa nie pomogła nam i trzy razy usłyszałam od lekarza, że jest mu przykro, lecz dziecko nie żyje. Rodzi się wtedy standardowe pytanie: „dlaczego”..?

Przez różne nauczania, książki, spotkanych ludzi, przynajmniej w jakimś stopniu odkryliśmy, jaką mamy władzę w Jezusie jako osoby wierzące. W tej ostatniej ciąży okoliczności były podobne, ale w imieniu Jezusa łamaliśmy ich moc i ustanawialiśmy rzeczywistość taką, jaka powinna być.

Duże znaczenie ma wejście przez wiarę w Boże odpocznienie. Mimo znajomości Słowa, nie zawsze mi się to udawało. Wróg to wykorzystywał i między innymi sytuacja z nadciśnieniem była tego przykładem. Ważne jest to, że zły duch ustępuje nie ze względu na nas, ale ze względu na Tego, którego reprezentujemy. Podobnie policjant nie zatrzymuje nas sam od siebie, ale w imieniu prawa. Wykonuje rzeczy, do których został powołany przez wyższą instancję, a wobec której jesteśmy zobowiązani do posłuszeństwa. 

W świecie duchowym złe duchy doskonale to rozumieją. My natomiast, jako ludzie, mamy wolną wolę. Często przestawienie serca na podążanie za Słowem zajmuje lata, ale wchodząc w to i praktykując, w perspektywie kilku miesięcy czy lat zobaczymy różnicę. Nawet jeśli na początku mamy wrażenie, że wypowiadanie słów w imieniu Jezusa to „machanie szabelką” i nic nie daje, z czasem staje się ono potężną bronią w walce z przeciwnościami. 

Życzę sobie i każdemu kto to czyta, by prawda Słowa Bożego była dla mnie i dla Ciebie, bracie i siostro, ważniejsza i bardziej przekonująca nasze serca niż fakty życia.