Pamiętam, że jako maturzystka czytałam Tygodnik Powszechny. Mój nauczyciel z języka polskiego kazał mi, jako środek do wyrabiania sobie opinii czytać go razem z Gazetą Wyborczą, a ja, niczego nieświadoma, czytałam.
Były w Tygodniku artykuły, które roztrząsały sprawy ważne i ważniejsze, ale najbardziej lubiłam czytać felieton, który mieścił się na ostatniej stronie, autorstwa Jacka Podsiadły, zatytułowany „A mój syn”. Każdy z felietonów rozpoczynał się tą frazą, która była punktem wyjścia do dalszych rozmyślań. Był to jedyny artykuł, którego czytanie zawsze sprawiało mi przyjemność, bo wychodził od doświadczenia rodziny, które było mi bliskie. Czułam, że coś nas łączy. Że wiem, o czym pisze.
Dziś, kiedy złożono mi propozycję nie do odrzucenia, by pisać do internetowego, wspólnotowego periodyku, tamten przykład woła do mnie jako silna inspiracja. Bo o czym może pisać matka, „siedząca” na co dzień z gromadką dzieci, jeśli nie o dzieciach. Przyznam się, że odczuwałam i nadal odczuwam lekki popłoch, spowodowany świadomością, że może felietony te nie będą dość poważne. Mówiąc szczerze – nie będą poważne w ogóle. Wogle.
Już widzę te spojrzenia, zwłaszcza matek, które mają dość swoich dzieci, by czytać o innych, które mówią: „Acha. Myślałam, że będzie o czymś ciekawym”. Dajcie mi jednak szansę. Sama też sobie muszę ją dać. Chcę.
Z racji na przytaczane tu kompromitujące czasem fakty z życia – imiona i nazwiska osób zostały zmienione. Zaczynamy.
A mój syn jest ostatnio ze mną w domu, a nie w przedszkolu. Jest chory. Jako że jest bratem swojej starszej siostry, zachowuje się czasem w stylu „kopiuj-wklej”, co daje różne efekty. Tym razem byłam świadkiem prowokacji (pisałam, że jest chory, prawda?). Miałam okazję oglądać przebieranki Józka w sukienki starszej siostry. Pierwsza taka przebieranka miała miejsce, kiedy akurat już za raz, za chwilę miał wpaść do mnie teść z jajkami, które wiózł do mnie gdzieś ze wsi. Uprzedzałam syna, że dziadek może się z niego śmiać, czy nawet przechrzcić, cokolwiek to znaczy.
Teść, jako że jest dyplomatą, nie dał po sobie poznać, że dziwi go, iż jego wnuk ma na sobie żółtą sukienkę w kwiatki. Zostawił jajka i pojechał, nie wstąpiwszy na herbatę.
Na kolejną przebierankę nie wiedziałam, jak zareagować:
-O! Jaki jesteś… No nie wiem… Śliczny? Piękny? Czy nie wiem, co…
-Brzydki!
Syn za chwilę zaproponował, żebyśmy pobawili się lalkami (na swoje usprawiedliwienie dodam, że mamy naznoszone w domu z dworu mnóstwo patyków – broni na smoki). Przystałam na propozycję.
-No dobrze, to ja będę tą lalką, a ty tą. Cześć, jak się masz?
-Dobrze. Byłem na spacerku.
-O, a co tam widziałeś?
-Dziki.
-…
Pewnie jakiś psycholog mógłby się wypowiedzieć na temat przeniesienia zainteresowań typowo dziewczęcych na chłopców i typowo chłopięcych na dziewczynki. I broń Boże nie myślę tu o paskudnej ideologii na literę g*, ale po prostu o kształtowaniu się osobowości. Wcześniej mam wrażenie wszystko toczyło się bardziej naturalnie. Chłopcy mogli się przebrać w sukienki, ale wiadomo było, że to dla śmiechu, jak w kabarecie – chłop przebrany za babę. Ideologia ta popsuła nam niewinność pewnych zachowań. Czyli że już nie mogę założyć synowi różowych rolek po siostrze, żeby nie musieć kupować niebieskich, jeśli on nie widzi w tym problemu, ani rówieśnicy się nie naśmiewają, bo g.
Jednak zabawa lalkami (która skończyła się na powyższej wymianie zdań) nie ma w sobie tyle pasji u mojego syna, co zabawa mulderem (nazwa własna na monster tracka). Rozwój osobowości będzie przechodził różne fazy – od Odkrywcy przez Kochanka, Indywidualisty, Wędrowca aż do Wojownika. Może nawet kiedyś ten mały chłopiec będzie bawił się lalką ze swoją córeczką, która będzie musiała zostać z nim podczas choroby w domu.
Oj. Miało nie być poważnie.
Na obronę tożsamości mojego syna, która zawsze jednak mimo przebieranek wyjdzie na jaw, przytoczę inne zdarzenie.
Niedziela.
-Wiola! Pobawimy się w kościół?!
-Dobra! Ja będę księdzem. Tata, dasz nam swoje polary (jako ornaty)?
-Ja będę tygrysem.
*gender