Inspiracją do napisania tego artykułu stał się dla mnie utwór Hillsonga „Oceans”. Piosenka ta ma dla mnie wymiar modlitewny i proroczy. Podczas jej słuchania przyszedł mi do głowy fragment z Biblii o burzy na jeziorze. Zachowanie uczniów podczas tego wydarzenia często przypomina nasze własne, w obliczu różnego rodzaju zagrożeń, pojawiąjących się w naszym życiu.
Z Ewangelii Marka: „Owego dnia, gdy zapadł wieczór, rzekł do nich: Przeprawmy się na drugą stronę. Zostawili więc tłum, a Jego zabrali, tak jak był w łodzi. Także inne łodzie płynęły z Nim. A nagle zerwał się gwałtowny wicher. Fale biły w łódź, tak że łódź już się napełniała [wodą]. On zaś spał w tyle łodzi na wezgłowiu. Zbudzili Go i powiedzieli do Niego: Nauczycielu, nic Cię to nie obchodzi, że giniemy? On, powstawszy, zgromił wicher i rzekł do jeziora: Milcz, ucisz się! Wicher się uspokoił i nastała głęboka cisza. Wtedy rzekł do nich: Czemu tak bojaźliwi jesteście? Jakże brak wam wiary! Oni zlękli się bardzo i mówili między sobą: Kim On jest właściwie, że nawet wicher i jezioro są Mu posłuszne?”
Zastanawiało mnie, dlaczego Jezus zaproponował przeprawę na drugi brzeg, skoro znał przyszłość i wiedział o nadchodzącej burzy. Myślę, że wielu z nas ma takie doświadczenie, kiedy ma przekonanie, że jakieś działanie, pójście w danym kierunku, jest wolą Bożą. Podejmujemy to działanie i widzimy, że jest ono inne, niż myśleliśmy, a co gorsza napotykamy na przeszkody. Pierwsze, co pojawia się w nas, to dezorientacja i niezrozumienie. Tak było w przypadku uczniów. Burza ich zaskoczyła. Myśleli, że skoro Jezus jest z nimi, to nic groźnego się nie wydarzy. Tymczasem On zasnął, a uczniowie mieli poczucie, że są pozostawieni sami sobie. Jakie to bliskie naszemu doświadczeniu w obliczu zagrożenia. Gdzieś wewnątrz nas rodzi się pytanie: „gdzie jest Bóg?” Zaprosiliśmy Go do naszego życia, ogłosiliśmy Panem i Zbawicielem, a On milczy, gdy nam się wydaje, że problem nas zdominował. W trudnym czasie zwątpili nawet uczniowie, którzy wcześniej chodzili z Jezusem i widzieli Jego dzieła wśród ludzi. Byli świadkami wielu uzdrowień, słyszeli wiele nauczań.
Sytuacje kryzysowe ujawniają prawdziwy poziom naszej wiary, jednak często nie taki, jakiego byśmy od siebie oczekiwali. Kiedy w naszym życiu wszystko idzie zgodnie z planem i panuje względny spokój, może się pojawić pokusa myślenia, że mamy dużą wiarę. Łatwo jest nam wtedy proklamować Jezusa, opowiadać o Nim i deklarować swoją wierność i zaufanie. Gdy przychodzi kryzys, nasze wyobrażenia o nas samych, naszej wierze i relacjach z Jezusem zostają skonfrontowane z rzeczywistością. Jednak chociaż w życiu duchowym burze pokazują nam, na jakim poziomie duchowym jesteśmy, to są też wyzwaniem, którego pokonanie stawia nas „wyżej”. Tak trochę w myśl powiedzenia: „co cię nie zabije, to cię wzmocni”.
Myślę, że Jezus co jakiś czas robił uczniom takie egzaminy, by uświadomić im samym, na jakim są etapie. Kiedy w naszym rodzinnym życiu pojawiają się mniejsze czy większe problemy, mówię mężowi, że skończyły się wykłady, a zaczynają się laboratoria… Wszystko, czego do tej pory się dowiedzieliśmy, przeczytaliśmy, usłyszeliśmy, trzeba będzie wcielić w życie. A teoria poparta praktyką jest najlepszym sposobem na rozwój.
Taka refleksja jest potrzebna, ale w momencie, gdy stoimy pośrodku problemu, często kierują nami negatywne uczucia, a nawet bunt. Przychodzi lęk, poczucie braku kontroli i bezradność. Uczniowie byli rybakami, a więc wiedzieli, kiedy burza na jeziorze jest zagrożeniem dla życia. Skoro się bali, to ich zachowanie było racjonalnie usprawiedliwione, bo oparte na faktach.
Czyż w takich chwilach nie zdarza się nam oskarżać Boga? Ta najgorsza burza toczy się wewnątrz nas, w naszym sercu, bo „nie walczymy z krwią ani ciałem”, jak to pisze św. Paweł w Liście do Efezjan, ale ze zwierzchnościami duchowymi. Jezus oczekiwał od uczniów zaufania, a jego brak spowodował Jego ostrą reakcję. Burza, której byli świadkami, miała wydźwięk demoniczny.
Dlaczego Jezus spał? Bo wiedział, że ten świat leży u Jego stóp i nic mu nie zagraża. W życiu mamy władzę tylko nad takimi burzami, przy których możemy spać. Im więcej lęku i nieufności, tym władza mniejsza.
Jezus w końcu się budzi, a na Jego słowo burza odchodzi i zapada cisza: „Wtedy rzekł do nich: Czemu tak bojaźliwi jesteście? Jakże brak Wam wiary”. Jezus bez problemu rozkazywał burzy. Większym problemem był stan serca Jego uczniów. W życiu często właśnie dopiero gdy zmienimy nasze nastawienie i zaczniemy wierzyć Jego słowu bardziej niż okolicznościom, zobaczymy rozwiązanie. Gdy pozwalamy okolicznościom determinować nasze wybory, ostatecznie lądujemy w czymś, co możemy nazwać rozpaczą albo depresją. Wątpliwości coraz to bardziej nas zalewają, a w sercu rodzą się kolejne pytania: „czy rzeczywiście można Mu tak zaufać?”. Nagle przypominają się osoby, które były w podobnej sytuacji i im się nie udało.
Wiara jest pewnością, że to, co Jezus powiedział o moim problemie, jest prawdą niezależnie od tego, jakie są fakty. Nie znaczy to, że negujemy istnienie problemu, ale wiara odmawia mu wpływu na nasze serce, a tylko wtedy jesteśmy w stanie szukać Bożych rozwiązań.
Zastanawiałam się, co czuli uczniowie, kiedy na słowo Jezusa burza ucichła. Pewnie czuli się zakłopotani, ale ich pytanie „kim On jest właściwie…” pokazuje, że Jezusa nie znali. Ich doświadczenie jest również bliskie mojemu sercu. Wiele razy po takiej burzy przychodziła mi refleksja, że tak naprawdę Go nie znam jako Tego, który jest żywy i realny. Moja reakcja na problem często pokazuje mi samej, że traktuję Go bardziej jako filozofię życiową, ideologię niż osobę, która przez swojego Ducha Świętego mieszka w moim sercu. Mimo wszystko Jezus uczniów nie potępił i nie zrezygnował z nich, lecz uczył ich dalej i zapraszał do pójścia za Nim.
W życiu przeszliśmy przez wiele burz, a raczej: Jezus nas przez nie przeprowadził. Schemat działania wroga zawsze jest podobny: zastraszyć, doprowadzić do poddania się i ogłoszenia porażki, wpędzić w poczucie winy albo wywołać oskarżenia wobec Boga.
Pamiętam jedną taką burzę, pośrodku której dopadła nas właśnie dezorientacja i niezrozumienie tego, co się działo. Ciężko w takich sytuacjach „nad bezkres fal wznieść wzrok”, jak śpiewa Hillsong. Pamiętam, jak prosiłam Go wtedy, by przysłał do nas ludzi, którzy potrafią na te fale, które nas ogarniają, popatrzeć z góry, bo będąc w samym centrum ciężko o obiektywizm. Tak też się stało: Bóg przysłał do nas w tamtym czasie przyjaciół, którzy nam powiedzieli: „Nie bójcie się, idźcie dalej, nie wycofujcie się. Burza się skończy, a po nocy przyjdzie dzień”. Taką decyzję też podjęliśmy, bo „…gdy krok niepewny, strach otacza, Ty nie zawiedziesz nigdy mnie…” Ku naszemu zadziwieniu wszystko zaczęło się zmieniać o 180 stopni na naszą korzyść, a w naszych sercach pojawiło się właśnie to pytanie: „kim On właściwie jest, że takie rzeczy się dzieją.”
Pamiętam to uczucie takiego przejęcia. Myślę, że było to właśnie doświadczenie bojaźni Bożej, bo nagle zdałam sobie sprawę z powagi sytuacji i z tego, że to On nas prowadzi i jeśli coś jest Jego wolą, to żadna burza Mu nie przeszkodzi, bo Jego mocna dłoń nas ochrania.
Inny przykład burzy sprzed kilku miesięcy związany był z atakiem wroga o nazwie Covid.
Metody, jakie stosuje w czasie ataku, to skomasowane działanie z zaskoczenia, uderzanie w najsłabsze punkty i zastosowanie lęku jako głównej metody obezwładnienia duchowego ofiary.
Na dzień przed wigilią Bożego Narodzenia okazało się, że jesteśmy „pozytywni” i zobowiązani pozostać w zamknięciu aż do Nowego Roku. W drugi dzień Świąt mój stan, z medycznego punktu widzenia, trochę się pogorszył. Do typowych objawów grypowych doszła ogromna słabość, bóle w klatce piersiowej i uczucie nierównego bicia serca. Wszelkie leki czy suplementy mój organizm po prostu odrzucił i nie byłam w stanie nic przełknąć, więc moja nadzieja, że witaminy mi pomogą, upadła. Przyszła mi do głowy wtedy pokusa, żeby zadzwonić do różnych znajomych i zapytać, jak oni to przechodzili. Niestety nie był to właściwy krok w tej przestrzeni duchowej, bo po usłyszeniu kilku historii moja niewiara tylko się spotęgowała. Czułam, że jestem coraz słabsza, a w pewnym momencie wręcz zaczęło mi być ciężko oddychać. Zaraz za tym przyszedł lęk i przed oczami stanęły mi historie tych osób, z którymi rozmawiałam.
Modlitwa w lęku nie jest modlitwą w autorytecie, a takowa była nam wtedy potrzebna. Na szczęście mamy przyjaciół, którzy modlą się z mocą, więc zadzwoniliśmy do nich mówiąc, że zostaliśmy otoczeni przez wroga i potrzebujemy wsparcia. Podczas tej modlitwy doświadczyłam tego, co uczniowie: przyszedł Jezus i uciszył tę burzę.
Jako pierwszy odszedł lęk, potem wyrzekłam się tego wszystkiego, co mnie zaatakowało. Ogłosiliśmy w imię Jezusa, że ta choroba nie zaatakuje mojego ciała ani żadnych jego organów, a na koniec usłyszałam od prowadzącego modlitwę słowa pełne mocy: „0Aniu, Jezus mówi Ci: wstań, jesteś zdrowa”. Tak też zrobiłam. Wstałam, zjadłam obiad i funkcjonowałam jak zdrowy człowiek. Oczywiście wróg nie dał za wygraną i kontratak był jeszcze stosowany przez dłuższy czas. Wtedy już mój mąż kładł na mnie ręce i modlił się w autorytecie Jezusa, a wszelkie duszności i bóle w klatce piersiowej odchodziły. Przez cały czas mieliśmy włączone uwielbienie Worship 24/7. Również w nocy, choć trochę ciszej. Wierzę, że uwielbienie uwalnia namaszczenie, a to kruszy wszelkie zakusy i działania wroga. Działając zgodnie z zasadą: „módl się tak, jakby wszystko zależało od Boga, a działaj tak, jakby wszystko zależało od ciebie” po skończonej kwarantannie poszłam do kardiologa.
Po przeprowadzeniu badań lekarz stwierdził, że nie ma powodów do zmartwień, bo z sercem jest wszystko w porządku i nie ma żadnych pocovidowych zmian. Za to jego zdaniem wszystkie moje objawy pochodziły od płuc. Dostałam zalecenie RTG. Tu zaczęła się burza w moim sercu. Z jednej strony miałam obraz siebie, odczuć w swoim ciele i opinię lekarza, a z drugiej to słowo wypowiedziane na modlitwie: „Aniu, Jezus mówi Ci: wstań jesteś zdrowa”. Pozostawało mi tylko powiedzieć: „Wierzę Ci, choć wokół toń”. Po odebraniu wyników RTG przeczytałam jednozdaniowy opis: „Miąższ płucny bez zmian, zmian zapalnych brak”. Po jakimś czasie również symptomy odeszły.
W różnych burzach życiowych wróg działa na różne sposoby, ale jego taktyka jest taka sama. Jezus płynie z nami w łódce naszego życia. On się nie zmienił. Ten sam wczoraj, dziś i na wieki, więc najbardziej zmienni jesteśmy my.
Niech słowa utworu „Oceans” staną się dla nas modlitwą płynąca z głębin naszego serca:
„…Duchu Święty, naucz ufać Ci bez granic i poprowadź mnie po wodzie, dokądkolwiek mnie powołasz. Zabierz dalej niż mnie nogi mogą zanieść, będę wierzyć coraz mocniej w obecności mego Zbawcy. Panie, wzywam imię Twe. Nad bezkres fal podnoszę wzrok, gdy burzą się. W ramionach Twych wytchnienie me. Jestem Twój, a Ty jesteś mój…”