„Przewlekłe czekanie jest raną dla duszy, ziszczone pragnienie jest drzewem życia” – czytam w Księdze Przysłów (Prz 13,12). Te słowa są o mnie. Długotrwałe czekanie wysysa ze mnie energię i radość życia. Czuję, jak usycham. W miejscu nadziei pojawia się gorycz i rozczarowanie. Nie chcę tego.
Trudno chodzić z tą raną w duszy. Jestem rozdarta między nadzieją a jej brakiem. Walczę o to, żeby nie poddać się beznadziei. To nie jest łatwe. Czuję się zagubiona i samotna.
Jednego dnia z łatwością przychodzi mi wiara w to, że moje marzenia się spełnią, a drugiego mam ochotę zawrócić z tej ścieżki.
I te pytania w mojej głowie: „A jeśli czekam na próżno?”, „A jeśli już zawsze będę sama?”. Staram się odrzucać te myśli. Skupiam się na działaniu. Pielęgnuję w sobie wdzięczność za to, co mam. Zauważam swój rozwój, doceniam małe kroki.
Walczę o to, by nie stać się zgorzkniała. Uczę się ze spokojem patrzeć na tych, którym już się udało. Już nie unikam ich opowieści. Uczę się cieszyć ich szczęściem. Powoli pozbywam się też wyidealizowanego obrazu małżeństwa, który przez lata tkwił w mojej głowie. Znalezienie Tego Jedynego nie rozwiąże wszystkich moich problemów, nie wyleczy ran.
Przed rozgoryczeniem i beznadzieją może mnie uchronić tylko Bóg. To do Niego przychodzę z tą raną spowodowaną przewlekłym czekaniem.