W ciągu ostatnich tygodni okazało się, że musimy się zmierzyć z tym, co wydało się być już dawno nieaktualnym pojęciem. Wojna. Nasza część świata nie doświadczała jej od wielu już lat, jedynie z ekranów telewizorów można było przekonać się, że gdzieś tam, daleko ludzie nadal walczą. Ale u nas panował pokój, walka zbrojna była tylko tematem nudnych lekcji historii. Jednak pomyliliśmy się, a okres pokoju był jedynie krótkotrwałą łaską w dziejach przesiąkniętych wojną, krwią i cierpieniem niewinnych. Wręcz wyjątkiem od reguły. Zapomnieliśmy, jak się zachować w tej sytuacji, jak reagować na to jako chrześcijanie. Walczyć, nadstawić drugi policzek, a może… no, właśnie, co mamy zrobić?
Można powiedzieć, że wojna to naturalny sposób rozwiązywania konfliktów między ludźmi od zarania dziejów. Przeszliśmy długą drogę do nauczenia się, że można rozwiązywać nieporozumienia rozmową lub przekupstwem, a nie od razu łapaniem najbliższego kamienia, noża czy rakiety z pociskiem nuklearnym. Jednak jak się okazuje, nie wszyscy jesteśmy na tym samym poziomie i nadal istnieją państwa i ludzie, dla których rozwiązania siłowe wydają się najbardziej słuszne. Kilkadziesiąt lat temu była to powszechna wiedza, więc byliśmy przygotowani, ale z biegiem lat zapomnieliśmy, że zawsze grozi niebezpieczeństwo naruszenia pokoju na świecie.
I stało się. Wojna zbliżyła się do naszych granic, wydawałoby się bezpiecznego świata. Rzuciliśmy się z pomocą uchodźcom, których fale zalewają nasz kraj. Ale czy to wystarczy? Przede wszystkim działania wojenne muszą zakończyć się na terenie Ukrainy. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Trwają rozmowy, ale wiadomo przecież, że czasami to nie wystarczy. Może się okazać, że jedynym sposobem, aby znowu zapanował tam pokój, będzie kontratak i udział wojsk z innych krajów. Także z Polski.
I tu nasuwa się odwieczne pytanie, czy chrześcijanin może z czystym sumieniem brać udział w działaniach militarnych? Chciałabym móc napisać, że nie, bo… lub tak, bo… Uzasadnić albo jedną, albo drugą odpowiedź odpowiednimi cytatami, ale spawa nie jest taka jednoznaczna. Nigdy nie była i pewnie nigdy nie będzie.
Już w starożytności zastanawiano się nad słusznością działań wojennych. Szukano przede wszystkim usprawiedliwienia swoich działań, wykazania wyższej konieczności. Autorzy ksiąg Starego Testamentu podawali niejednokrotnie, że wojna, a dokładniej atak na jakiś inny lud, jest wręcz boskim nakazem, wręcz „wojną Pana” (w Starym Testamencie ten termin pojawia się ponad 30 razy!). Podpadało to pod coś, co dzisiaj moglibyśmy nazwać świętą wojną, wojną w słusznej sprawie obrony wiary czy świętych miejsc. W tej samej kategorii można również wpisać wyprawy krzyżowe czy krucjaty przeciwko heretykom. Wiązało się to z wieloma rytuałami, pewnymi dodatkowymi okolicznościami, ale wszystkie te działania łączyło wspólne przekonanie, że jest to walka słuszna, że Bóg sam będzie też w niej działał i, że nie można jej przegrać. Przegrana bowiem oznaczałaby, że sama wojna nie toczyła się, ze słusznych powodów.
Jak to się ma do nauczania Jezusa? Jezus w kwestii wojen nie jest jednoznaczny. Błogosławieni czyniący pokój, nadstawianie drugiego policzka czy nakaz pokoju między uczniami pokazują, że są to wskazówki mające na celu polepszenie życia poszczególnych ludzi, rodzin czy grup. Jednak nie oznacza to kwestii międzynarodowych, przecież nie potępia On ani żołnierzy, ani służby wojskowej, a swoim uczniom nakazuje przygotowywać się do walki. Nawet jeśli w tym momencie może chodzić o walkę duchową, to Jezus wyraźnie pokazuje poprzez swoje słowa i czyny, że jest takie zło na tym świecie, z którym trzeba się zmierzyć, a nie tylko cierpliwie znosić. Czy takim złem może być najazd obcych wojsk? Niewykluczone. Zarówno w Starym Testamencie, jak i nowym, wojna jest naturalną konsekwencją grzechu pierworodnego, podobnie jak zarazy, szarańcze czy inne plagi. To trzeba po prostu przeżyć najlepiej jak się da.
W przypadku ofiar najazdu sprawa jest nieco inna. Wszystko zależy od tego kto kogo atakował i dlaczego. Jeśli lud Boży, Izraelici lub chrześcijanie byli atakowani przez pogan, obowiązkiem było się bronić (patrz historie Samsona, Saula czy Dawida czy atak mongolski w 1241 roku). Zwycięstwo w tej wojnie traktowano jak dar od Boga, a przegarnę, jak Boży bicz, czyli karę. Można było albo walczyć, albo od razu się poddać. Trzeciej drogi nie było.
Czasy te były na tyle brutalne, że mało komu przychodziły do głowy pomysły związane z bezwarunkowym pacyfizmem. W średniowieczu często nawet papieże potwierdzali słuszność niektórych wojen. Twierdzono, że jeśli zawodzą wszelkie inne metody perswazji, miecz jest idealnym rozwiązaniem. Ostatecznym, że tak powiem. Nie tylko usprawiedliwiano rozlew krwi, ale nawet uważano to za słuszne, a rycerzy walczących w krucjatach rozgrzeszano.
Ukuwano takie pojęcia jak święta wojna, słuszna wojna, wojna sprawiedliwa, wszystkie oznaczające te działania, które są właściwe, konieczne, niezbędne. To są te, które nie przeszkadzają Bogu, ale może nawet Mu się podobają, jeśli patrzymy na to z punktu widzenia wykładni religijnej. Z punktu widzenia polityki, zaczęto dzielić wojny na te wynikające z chciwości ziem czy świeckich konfliktów i na te, które wynikają z obrony swoich ziem przed agresorem. Niesprawiedliwe i sprawiedliwe. Godne potępienia i właściwe. Problem z tym, że to, co w trakcie lub przed konfliktem ogłaszano jako słuszne, historia niejednokrotnie ocenia inaczej.
Takie myślenie odziedziczyły oczywiście czasy nowożytne. Koszmar XX wieku na nowo ożywił problematykę wojny sprawiedliwej. Potępiano agresorów, którzy atakowali niewinne państwa, nie tylko łupili cywilów, ale dokonywali masakr i nieludzkiego traktowania. Wspierano jednak tych, którzy siłą stawiali opór najeźdźcom. Nie było innego sposobu obrony, zatem choć nie było to idealne, taka walka wydawała się właściwa.
Stron konfliktów religijnych, ale również politycznych było coraz więcej, interesy zaczynały się komplikować i traktowanie wojen jako biało-czarnych w ocenie moralnej nie było już takie łatwe. Ukuło się jednak podejście, że atakujące państwo, które nie miało właściwego czy usprawiedliwionego powodu do ataku, oceniano negatywnie, a ofiarę pozytywnie, a jej obrona była słuszna. Po wojnie bywało różnie z oceną tych wydarzeń. Zwycięzca pisze historię, więc gdy zwycięski agresor miał na tyle dużo interesów z innymi mocarstwami, czasem przymykano oczy na cierpienie ofiary, no może z rzadka wysłano jakiś gest sympatii.
Nawet dziś analizując jakąś wojnę z przeszłości patrzy się na nią przez pryzmat tego, kto wygrał i jaki miało to wpływ na losy naszej ojczyzny (W tym miejscu warto zauważyć, że w naszych podręcznikach historii, to Polacy zawsze stają po stronie wojny sprawiedliwej, a ich wrogowie nie).
Z czasem jednak, kiedy pokój stał się wartością samą w sobie, gdy wszyscy krzyczeli „nigdy więcej”, gdy potępiano każdą kolejną wojnę (np. w Wietnamie), kiedy wydawało się, że zwykłe podarowanie komuś kwiatka czy piosenka o wymowie antywojennej wystarczy, aby zapanował wieczysty pokój, także Kościół zaczął głosić takie idee. Zaczęto krytykować każdą ideę wojny. Każdą, nawet obronną, która najbardziej zdaje się pasować do definicji wojny sprawiedliwej. Przecież istniało tyle rozsądnych, pokojowych sposobów na zachowanie porządku. Przecież rozmawiamy z dorosłymi ludźmi i przy stole konferencyjnym trzeba się jakoś dogadać! Po co nam armie i broń? Przecież nikt o zdrowych zmysłach nie wywoła wojny w XXI wieku!
I tyle z tego wyszło. Okazało się, że jednak są na tym świecie politycy, którzy nie wiedzieli, że w XXI wieku nie może być wojen, bo jest przecież taki światowy układ. Nie wiedzieli o tym ani talibowie, którzy zaatakowali Nowy Jork w 2001 roku, ani wojska zachodnie pod dowództwem Amerykanów, którzy dokonali napaści na Irak w 2003, ani Rosja, która najpierw zaatakowała Czeczenię w roku 1999, następnie Gruzję w 2008 roku, a potem Ukrainę w 2014. Takie rzeczy się nie zdarzają, nie mogą, to są tylko wyjątki i pewnie było zupełnie inaczej, bo… nie może być wojny w cywilizowanym świecie!
A jednak może być. Są ludzie i państwa, którzy nie mają takiego zapatrywania na wojnę jak my. Są ludzie, dla których jest to jedynie oznaka słabości, którą mogą wykorzystać dla własnych celów. Czy mamy być na to przygotowani? A może mamy liczyć na ich zdrowy rozsądek? Albo na pomoc sojuszników, która może przyjść, albo i nie? Czy mamy rozgraniczać wszystko na zasadzie biało-czarnej? A może mamy bronić naszego kraju tak jak potrafimy? A może mamy czekać i rysować kwiaty kredą na ulicach?
Nie dam na to jednoznacznej odpowiedzi. Każdy musi odpowiedzieć na to sam we własnym sumieniu. Mogę tylko popatrzeć na historię ludzkości i wyciągnąć wnioski, które są dość ciekawe. I to właśnie historia w przyszłości oceni to, co się dzisiaj dzieje. Nam zostaje tylko żyć i działać teraz, aby to, co dla nas ważne przetrwało.
Ale to już inna opowieść…
Bibliografia (wybór):
Minois, „Kościół i wojna. Od czasów Biblii do ery atomowej”, Warszawa 1998